Niedawno przejechałem się tramwajem, linią turystyczną, obsługiwaną przez pojedynczy wagon, Konstal 13N. Podczas jazdy naszła mnie refleksja. Przecież ja takim samym a może i tym nawet egzemplarzem, jeździłem setki razy do szkoły, na wagary, do pracy czy na randkę. W składach z dwoma wagonami, zawsze jeździło się w tym drugim bo były tam dwa, najlepsze miejsca. Na samym końcu, gdzie najmocniej bujało oraz z przodu na miejscu motorniczego, które było ogólnie dostępne. Jedynie sterowanie było odłączone a pulpit, przykrywała ciężka, stalowa płyta. Bywało jednak, że jechało się jak cywilizowany człowiek, stojąc grzecznie wśród pozostałych pasażerów ale to tylko jak z rodziną albo jak miejscówki były już zajęte przez starszych chłopaków. Obojętnie jednak, w jakim stylu się jechało, każda podróż była swoistą przygodą. Gdy było mało pasażerów a motorniczy cisnął w opór to najlepszy był tył wagonu, gdzie czuliśmy się jak na kolejce górskiej i do dziś się zastanawiam, jakim cudem te tramwaje się nie wykolejały przy takiej jeździe. W trakcie miejskich przepychanek w godzinach szczytu, lepiej jechało się na przodzie, w wyłączonej kabinie motorniczego. To była prawdziwa klasa biznes, dużo miejsca wokół i niskie przepierzenie od reszty wagonu, które dawało poczucie niemal prywatności.
Niezapomniane były też drzwi, zwane potocznie i nie bez przyczyny, gilotyną. Nie dość, że ich zamykanie oferowało całą gamę mechanicznych dźwięków to jak przycięły, no to niemal jak ta gilotyna, trzeba było się z nimi siłować bo czujników czy radnych takich tam nie było, silnik napierał, mechanizm wył a złapany pasażer walczył o przetrwanie. Elementem, jaki wyróżniał wszystkie wagony, były kasowniki, które każde miasto w Polsce, miało inne, zaprojektowane do własnych potrzeb i upodobań. Ja pamiętam je jako niewielkie skrzyneczki z wajchą po prawej stronie. Od góry, wkładało się bilet lub kilka na raz i myk, wajcha w dół i w kartoniku robiły się dziury. Czasem, przez nieuwagę, poza biletem można było przebić skórę na dłoni gdy ta, dostała się między wajchę a obudowę kasownika. Z czasem zaczęli wprowadzać nową generację kasowników, w postaci niewielkich kostek z nierdzewnej stali, które wciskało się jako całość. Wyglądem przypominały trochę syfon w ubikacji.
Do pełni wrażeń z jazdy należy jeszcze dorzucić wieczorne powroty do domu. Wnętrze wagonu, oświetlone okrągłymi, wypukłymi plafonami, miało barwę szaro-buro-kremową. Coś, jakby lamperia na izbie wytrzeźwień lub na milicji. Z niewiadomych dla mnie przyczyn, owe plafony, nigdy nie były montowane w linii prostej lecz zawsze tworzyły, unikalny i subtelny wzór, indywidualny dla każdego wagonu. Światełka lubiły często przygasać, najczęściej podczas mijanki z innym tramwajem lub na rozjazdach co dodawało nieco dynamiki w wagonie.
Warto jeszcze wspomnieć, że tramwaje te, nie były dla wszystkich, trzeba było mieć sprawność oraz chodzić o własnych siłach by w ogóle do tego wagonu wejść, po na prawdę wysokich stopniach.
Ta krótka wycieczka uświadomiła mi jedno, czes biegnie coraz szybciej i dziwnie się czuję, gdy przedmioty, które jeszcze nie tak dawno były dla mnie codziennością, dziś oglądam w muzeum i już wiem, że nie chcę iść na wystawę starych luster.
Kroniki PRL cz.5 – Tramwaj
2023-09-23 16:176
4
Jesteś pewien, że piszesz o 13N, a nie 102N(a)? Nie wierzę, że jesteś już w tak podeszłym wieku! W regionie, gdzie się wychowałem i spędziłęm pierwsze 29 lat życia (GOP), już w latach 80. model 13N był prawdziwą rzadokością. Lat 70., z racji wieku, nie pamiętam.