Pierdolone zatoki

A właściwie to (pierdolony) katar. Od zarania dziejów mam problem z katarem. Ciągle się to cholerstwo przyplątuje. Ale jakoś szło z tym żyć. Do czasu. Do czasu aż parę lat temu nie dostałem takiej grypy, że byłbym się przekręcił. Grypę tę jakoś przeszedłem, ale nie udało się jej całkowicie wyleczyć. Został jakiś zasrany wirus w zatokach i sobie tam siedzi. Jak się namnoży, to z zatok do gardła ciągle ścieka mi jakaś flegma, słona jak cholera. Jedynym skutecznym sposobem pacyfikacji tego kurewstwa jest płukanie tych zatok. Rzecz jest prosta jak konstrukcja cepa -ciepła woda, trochę soli i butelka z otworem, by to wstrzyknąć do nosa. Kilka takich kuracji i ma się spokój. To gdzie problem, spytacie. Ano miło, że zapytaliście… Problem w tym, że ma się spokój tylko przez jakiś czas. Niestety, coś z tego syfu jakoś zawsze przetrwa pacyfikację i namnaża się od nowa. Więc po jakimś tygodniu czy dwóch znów trzeba te zatoki płukać. Ale prawdziwa masakra to jest z innego powodu. W tym pieprzonym klimacie, w którym żyjemy -za wyjątkiem lata, kiedy jest ciepło- ciągle mam katar. A gdy ma się katar, to zatok nie wolno płukać (raz spróbowałem i teraz wiem, dlaczego nie zalecano -myślałem, że mi uszy rozerwie od środka). No i efekt jest taki, że nos zapchany a zatoki tak zawalone, że to gówno ciągle spływa do gardła i nie ma jak się syfu pozbyć. Nie dość, że słona flegma ścieka 24 na dobę, nie dość, że charkam non stop, to jeszcze wali mi to wszystko po strunach głosowych. W efekcie nie tylko głos się zmienia, ale jeszcze czasem jest problem z wydaniem z siebie dźwięku w ogóle. No wyobraźcie sobie: mówisz, mówisz… i w pewnym momencie w środku zdania dźwięk przestaje się wydobywać. Wkurwiające jak mało co. No i siedzę i szlag mnie przez to trafia. Nos zapchany, zatok od przynajmniej 4 miesięcy nie miałem jak wypłukać, sposobu innego na pozbycie się syfu nie ma. Chujnia i śrut.

0
1