Pieprzona jedenastka

Nie, patałachy wy moje, nie będzie o reprezentacji w piłce nożnej. 😉 Tematyka dzisiejszej chujni jest inna i wykracza poza rzeczy pojmowalne przez tę małpią rasę, której największym błędem w dziejach było zejście z drzewa, należąc do zagadnień, które, jak to zwykł mawiać Ferdas K., „się fizjonomom nie śniły”. A chodzi o liczbę „11” (słownie: jedenaście). Panie, panowie i wy, którzy jesteście niezdecydowani płciowo, witajcie w „The X-files” made in Cebulandia. Ad rem. Mam pecha do jedenastki. W szkole przez długie lata nie miałem na co narzekać. Bywało na ogół znośnie, od czasu do czasu bywało, że miałem dużego farta i pomimo uszczęśliwiającego lenistwa spadałem jak kot na cztery łapy. I tak żywot był błogi aż pewnego dnia, rozpoczynającego kolejny rok mojej edukacyji, okazało się, że zmieniono mi numer w dzienniku klasowym. Na jedenasty… Wtedy mnie to przejęło jak zeszłoroczny śnieg. Numer jak numer, nie ma co drążyć tematu bo żadna różnica, nie? Jak bardzo błądziłem okazało się niedługo później. Wszystko szło jak po grudzie. Zarówno w tym co szumnie zwą osiągnięciami szkolnymi jak i z rówieśnikami. A o jakimkolwiek farcie w czymkolwiek to można było zapomnieć. Trzy lata do końca szkoły średniej były utrapieniem. Ale jakoś się przeczołgałem. Problem się skończył. A przynajmniej skończył się jeśli chodzi o ten aspekt żywota mojego. Ale jedenastka nie dała o sobie zapomnieć. Jedenastym miesiącem w roku jest listopad. I tak jednego listopada zmarł ojciec, innego listopada babka… Pies przekręcił się, zgadliście, w listopadzie. Facet, który mi jak najgorzej życzył, urodziny obchodził w listopadzie. Samochodową stłuczkę, jedyną w życiu miałem w listopadzie i to w tak beznadziejnie debilny sposób, że szkoda nawet opowiadać. Zawsze w ten przeklęty miesiąc coś się spierdoliło. W zeszłym roku szczęśliwie doczłapałem do nocy z 28 na 29 listopada. Do końca tego zasranego miesiąca zostało zaledwie 45 godzin (jaki ja jestem szczęśliwy, jak już jest grudzień…). I co? Gówno. Takiego wała. Wstałem w nocy głodny jak jasna cholera. Miałem wziąć parę kromek chleba („fabrycznie” krojonego) i zrobić sobie kanapki. Ale w chlebaku leżała bułka z dnia poprzedniego. Cóż, jak to mądrze mawiają Anglosasi: „waste not, want not”, szkoda mi się zrobiło, że wyschnie do rana i wyrzucić trzeba będzie. No to nóż w łapki i kroimy. Nieszczęśliwie ktoś w domu noże dodatkowo akurat naostrzył i nie raczył powiedzieć. Moment i łapa tak pięknie rozcięta, że nie szło zatamować. Efekt: środek nocy, wkurwiony, na pół zaspany, chirurg w szpitalu, bo go obudziłem, szwy i dwie stówy w kieszeni mniej. No ale przeżyłem i przez kolejne kilkanaście miesięcy żywot wiodłem spokojnie. Aż nastał listopad Anno Domini 2014… Na 7 listopada miałem zaplanowany kilkudniowy wyjazd. To zaraz na początku listopada tak przyładowałem nogą w ścianę, że chyba mi coś w stopie pękło. Goiło się dobre dwa tygodnie, bo co źle stanąłem, to się kontuzja odnawiała. No ale od biedy dało się jakoś chodzić. Zagoiło się i życie toczyło się dalej. Doczłapałem aż do późnego popołudnia dnia 28 listopada. Owego dnia, czekając na podgrzewającą się zupkę, z nudów zaglądnąłem w kalendarz i z radością stwierdziłem, że jeszcze niecałe trzy dni i się skończy ten pieprzony listopad. Trzy minuty później zasiadłem przez talerzem wspomnianej zupy z kawałkiem chleba w ręce. Zdążyłem go jeszcze namoczyć w tej zupie i ugryźć… Dentysta przyjmował dopiero od poniedziałku. Zapisał mnie dopiero na środę. Do tego czasu złamana część zęba (dla skrajnie ciekawskich: górna prawa dwójka) zdążyła się oderwać od dziąsła i został tylko jego korzeń. I tak co przytrafi mi się coś, to niemal zawsze w jakiś sposób jest powiązane z numerem jedenastym. Nawet w głupich grach. Lubię czasem pograć w internecie w 8 ball pool. W grze tej na koncie gracza za każdy rozegrany pojedynek dostaje się punkty. Te punkty, po osiągnięciu wyznaczonej ich ilości zamieniane są na punkty doświadczenia, po czym zbiera się je od nowa. I co? Ilekroć w liczbie punktów pojawia się „11” gra mi nie idzie kompletnie. Ilekroć w liczbie rozegranych pojedynków pojawia się „11”, to samo. Ilekroć przeciwnik ma liczbę punktów doświadczenia wynoszącą „11”, gra mi się do dupy tak bardzo, że zdarza mi się przegrywać, choć normalnie gram w to całkiem nieźle a punktów doświadczenia mam dużo, dużo więcej. Podobno w numerologii „11” jest uważana za jedną z liczb mistrzowskich. I chyba coś w tym jest, bo mistrzowsko franca zatruwa życie.

58
100