Będzie długie, sorry, ale musi być, inaczej się nie da wyjaśnić, o co chodzi.
Gimby pewnie „nie znajo”, ale w latach 80-tych był taki brytyjski serial „Dempsey and Makepeace” (Nawiasem mówiąc zdobył wtedy olbrzymią popularność i na Zachodzie i u nas, bo komuna jakimś cudem trochę w końcu popuściła). Serial był o dwójce gliniarzy -Jankesie przeniesionym do policji brytyjskiej i angielskiej policjantce rodem z wyższych sfer -więc, jak to przewidywał scenariusz, niespecjalnie się dogadywali, aż do czasu, gdy jednak zaczęło im na sobie zależeć (choć tu serial się urwał i wątek nigdy nie był eksploatowany, może i dobrze).
Do głównych ról w serialu zatrudniono faktycznie Brytyjkę – Glynis Barber (Klasa, gimby. Klasa! I to zarówno aktorka jak i postać przez nią grana. Uczcie się, co to jest prawdziwa kobieta, a nie to plastikowe gówno, wizerunkiem, którego od dziecka was nieszczęśliwie karmią.) – i Amerykanina, Michaela Brandona. I faktycznie okazało się, że prywatnie nawzajem nie mogą się znieść.
Tym niemniej, długi czas spędzany na planie robił swoje i po pewnym czasie zaczęli do siebie inaczej podchodzić, w końcu nawet zaczęli się spotykać. Wszystko więc szło ku tzw. „happy endowi”, gdy się spierdoliło i się rozstali. Gość wrócił do USA, laska została w UK (czy gdzie tam ją poniosło) i tyle. Zero kontaktu. Ot, bywa, nie?
Ale widzicie… Bywa, ale nie zawsze jest tak gładko, że po jakimś czasie ci przechodzi… (Bo uwierzcie, o ci, których męczy to, że się rozleciało, że choć większość przez to przechodzi i im w miarę stosunkowo krótkiego czasu to wszystko przechodzi, to nie wszyscy mają na tyle farta. A wtedy jest koszmar, który może nigdy się nie skończyć. Także, jeśli wam przeszło, to uważajcie się za szczęśliwców.)
Facetowi nie przeszło dłuższy czas. I męczyło go jak cholera, choć swoje lata miał, więc też parę razy przerabiać musiał. Aż razu któregoś siedział przy drinku z kumplem -Larry Gelbart się gość nazywał, był jednym z twórców serialu MASH- i się żalił na swój zasrany los. A ten mu wtedy na to wszystko powiedział właśnie te dwa zdania: „Nie możesz bez niej żyć. Ożeń się z nią.”. Czy aż tak dotarło, czy wóda zrobiła swoje -nie wiadomo- natomiast faktem jest, że jak to usłyszał, Brandon poczłapał gdzieś do budki telefonicznej i zadzwonił do Glynis Barber, żeby się oświadczyć.
I poskutkowało. Są ze sobą do dziś.
To jest przykład na to, że komuś tam wyszło. Nie wszystkim jest to jednak dane.
W czasach mojej szkoły średniej, a ze 20 lat temu to było, uczył w niej jeden gostek, który był tzw. starym kawalerem i do tego z mamusią jeszcze mieszkającym. Gość był w sumie w porządku, ale łebki -jak to gówniarzeria zasmarkana- w połowie miasta chyba, się z niego nabijały za to „starokawalerstwo”, za mieszkanie z mamusią, dokładając do tego już nawet nie podejrzenia ale wręcz stwierdzając wprost (np. na murach po mieście), że „[tu nazwisko] to pedał” itd.
Tak się złożyło, że parę lat po skończeniu szkoły przypadkowo zgadałem się ze znajomą na jego temat i ona mi opowiedziała, jak to się stało, że gościowi się tak życie ułożyło, bo okazało się, że tę rodzinę znała od dawna. Facet jako dzieciak był ogarnięty i nic nie wskazywało na to, że tak mu się poukłada, ale rodzinie zdarzyła się tragedia, gdy jego siostra (nie wiem, ile miała lat, no ale dzieckiem była) wpadła pod samochód pod własnym domem i chyba nawet na oczach matki. No trauma. Efektem tej traumy było to, że gość, po pierwsze, padł ofiarą nadopiekuńczości (z racji tego, co się zdarzyło, to do tego stopnia, że np. idąc do szkoły, musiał przejść przez jezdnię po konkretnych pasach, po jakich matka kazała, i Sajgon miał na chacie, jak się przypadkiem z tego wyłamał, to sobie wyobraźcie). Po drugie, zdarzyło mu się w końcu zabujać i chodził z jakąś. I to bardzo poważnie, także wszystko wskazywało na to, że nie ma innej opcji niż żeniaczka. Wszystko… Poza opinią mamusi na temat przyszłej synowej. A ta widocznie była na tyle „zła”, a łepek tak podporządkowany, że szlag trafił plany „młodej pary”.
I gościu się po tym nigdy nie pozbierał. Całość czasu, do momentu gdy mój rocznik uczył w szkole, -a to było już ze dwadzieścia lat później- był sam. I chyba sam jest do dzisiaj (Minąłem go raz na ulicy ze dwa-trzy lata temu, postarzał się, bo ma ze sześćdziesiątkę, ale nie wyglądało na to, żeby się coś zmieniło. Tym bardziej, że z wiekiem jest naprawdę dużo trudniej.). Wspomniane łebki o tym wszystkim nie wiedziały, więc używały sobie do woli.
Tyle słowem wprowadzenia w problem. Teraz do rzeczy.
Gdy mi ta moja znajoma o tym moim dawnym belfrze opowiedziała, jak pewnie większości ludzi, trudno mi było zrozumieć, że aż tak go ten związek i jego rozpad załatwił, że po nim już nigdy więcej nic się nie pojawiło. Gość był porządny, ogarnięty, miał dobry zawód (choć uczył w szkole, to z tym zawodem nie musiał, i zresztą chyba jakiś czas temu przestał), miał dach nad głową, jakieś cztery kółka… a i przystojny był nawet. Nie ma szans, żeby mu się coś nie nawinęło na celownik przez lata gdy był młody, czy nawet w średnim wieku. Wot, rachunek prawdopodobieństwa. A tymczasem był sam.
No a teraz rozumiem go jak mało kogo… I tu się pojawia sedno chujni mojej.
Parę lat temu totalnym przypadkiem poznałem dziewczynę. Z początku była to luźna znajomość. A właściwie z samego początku to nie sądziłem, że ją w ogóle jeszcze spotkam. I niespecjalnie mi się nawet chciało. Tym bardziej, że było ponad 10 lat różnicy między nami, na dobrą sprawę ona była jeszcze w liceum (choć już je kończyła). Jakoś tak się poskładało przez te lata, że co jakiś czas się widzieliśmy -pewne wspólne zainteresowania miały na to wpływ, bo mieliśmy zbliżone środowisko. Także w miarę upływu czasu coś tam o sobie więcej wiedzieliśmy. I okazało się, że dziewczyna jest naprawdę „dobry towar” jakich mało. I to pod praktycznie każdym względem. Dosłownie. Nie było o co się przyczepić (uwierzcie, próbowałem). No ale znaliśmy się niewiele, była spora różnica wieku, jakiegoś gromu z jasnego nieba też nie było, życie się toczyło przez parę lat. Im bardziej jednak ją znałem, tym bardziej podobało mi się to, co widzę. W końcu doszedłem do wniosku, że w sumie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby poznać ją bliżej i zobaczyć, może nawet coś by z tego było. Nadal jednak nie było tej „chemii”, zauroczenia. Wiecie. I nie pojawiła się wcale, nawet wtedy, gdy faktycznie zaczęliśmy się nieco bardziej poznawać.
Za to stało się coś dziwnego. Co mi się zresztą przydarzyło pierwszy raz, choć „napady chemii” pod adresem niektórych koleżanek mi się zdarzały, w końcu nie urodziłem się wczoraj, znam ten cyrk. Niby tej chemii nie było, ale, cholera, zaczęło mi na tej znajomości zależeć i choć bez jakichś, typowych w przypadkach takich znajomości, emocji, to coraz częściej o niej myślałem i o tym, ile pozycji z mojej „checklisty” ona spełnia (a szybko okazało się, że spełnia praktycznie wszystkie, choć ta jest dość wymagająca), co za tym idzie, jak bardzo mi się podoba, to co widzę. No a oprócz tego naprawdę ją lubiłem. I byłem ugotowany. Choć jak bardzo, to sobie nawet sprawy nie zdawałem, bo nadal nie było „chemii” i do dziś się nie pojawiła. W efekcie, któregoś dnia, doszedłem do wniosku, że etap chemii po prostu jakimś cudem w ogóle się nie pojawił -ja przeskoczyłem od razu do takiego poziomu jej postrzegania, jakbyśmy byli ze sobą dobrych parę lat minimum, co oczywiście w najmniejszym stopniu nie miało miejsca. I to się stało tak, że nawet nie zdałem sobie z tego sprawy (nie mam pojęcia, jak coś takiego działa -jaki jest mechanizm zaistnienia takiego przypadku- ale działa).
Tak to było z mojej strony.
Z jej nie.
Owszem, znaliśmy się parę lat. Owszem, kontaktowaliśmy się. Owszem, jest (było) z kim pogadać. Owszem, przyjaźnie była do mnie nastawiona, nawet do jakiegoś stopnia mnie lubiła. Owszem, nie miała nic przeciwko temu, że się znamy, że spędzimy ze sobą czasem czas. Ale okazało się, że właściwie nic poza tym. Bo zabrakło tej pieprzonej chemii. A że jest młoda (i do tego też ma różne doświadczenia życiowe, które ją ukształtowały, a niekoniecznie były miłe), to wiek, także jeszcze wpływa na sposób myślenia, tym bardziej więc gówno wyszło. W efekcie, jakoś tak instynktownie, zaczęła mnie odpychać, unikać itd. Koniec końców, przyciśnięta do muru, w dość jasny sposób powiedziała mi, że nie ma ochoty na żadne bliższe znajomości ze mną. I po właściwie sprzeczce (i paru bluzgach ;)), że nie ma ochoty w ogóle się ze mną zadawać poza może przypadkowym widzeniem się, gdy się miniemy na ulicy. Różnica wieku pewnie też dołożyła swoje trzy grosze. Na dokładkę przy okazji przegięła w jednym miejscu przysłowiową pałkę i to był koniec. A że nie da się siedzieć okrakiem na barykadzie, to trzeba było spadać. Co zresztą i zrobiłem, dochodząc do wniosku, że to jest nie tylko jedyne, ale i najsensowniejsze w takiej sytuacji.
No i cóż. Trzeba było się pogodzić z losem. Bywa. Tyle, że okazało się, że „wiśta wio, łatwo powiedzieć”…
Przez jakiś czas miałem doła (zresztą, po niej też to tak całkowicie bezproblemowo nie spłynęło, ale nie na tyle, by zmienić jej zdanie). Klasyka, znacie to, nie ma co opowiadać. Potem mi przeszło i wydawało się, że tak czy inaczej, z chemią czy bez, to skończy się tak samo jak w przynajmniej zdecydowanej większości przypadków -przejdzie.
Okazało się jednak, że gówno prawda, taki wał. Nie tylko nie przeszło, nie tylko dopadło mnie z powrotem jakiś czas temu, ale jest jeszcze silniejsze i nie daje żyć. Kurwa, nic. Zero jakiegoś sensownego myślenia, zajęcia się czymś, totalny bezsens wszystkiego… No i taką mam codzienność. W efekcie sobie wegetuję. Nic nie cieszy. Za nic się nie mogę złapać. A jak już się zmuszę, to mechanicznie jest to wykonywane, aby zbyć. Morda najlepiej w ścianę wlepiona, gdyby nie to, że pierdolca idzie w ten sposób dostać. Resztę sobie dośpiewajcie.
Myślicie, że „czym się strułeś, tym się lecz”? A gówno prawda. To jest skuteczne w normalnych przypadkach (sam na własnej skórze parę razy sprawdziłem). Nie w takich. W takich jest kaplica. Może ci przeparadować pod samym nosem supermodelka, do obrazu której pół świata wali, rozebrać się do naga, zakręcić wypiętym tyłkiem, usiąść na kolanach i kusić, i będziesz miał to w dupie. Dobrze będzie, jak ci w takiej sytuacji stanie. A jeśli nawet, to i tak to będzie najwyżej mimowolna reakcja organizmu, bo nawet nie pomyślisz o tym, żeby ją przyszpilić.
I tylko jedno w głowie: ona. Jak to ktoś śpiewał: „Zostaw świat, nim się przekonasz, że bez niej nic nie jest wart.”. Kurwa mać, jeśli nie zdajecie sobie z tego sprawy, nie doświadczyliście na własnej skórze, to uważajcie się za szczęśliwców, bo nie macie pojęcia o tym, jak faktycznie wszystko staje się w takiej sytuacji bezwartościowe. I w jakiej czarnej dziurze człowiek siedzi. I w odróżnieniu od „normalnego” zabujania się -bez widoków na wyjście.
No a co to ma wspólnego z tymi dwoma przypadkami, o których wspomniałem na początku?
Ano. Faktycznie Larry Gelbart miał rację, że „Nie możesz bez niej żyć. Ożeń się z nią.”. To jest rozwiązanie, które załatwia problem. Jedyne skuteczne, jak będziecie w takiej sytuacji -i będą ku temu szanse- to polecam, nie ma co kombinować. Niestety nie w moim przypadku. Ten się jednak różni od Brandona i Barber, już choćby tym, że oni jakiś czas ze sobą byli związani (jakaś chemia więc też była i miała pewnie wpływ; w moim przypadku tego zabrakło totalnie). I tym, że Barber najwyraźniej nie miała aż tak kategorycznych poglądów na temat ich relacji jak ta moja… „była niedoszła”. A do tego ja też nie wiem, czy po tym wszystkim jestem w stanie się z nią pogodzić i zapomnieć o tym wszystkim, co zrobiła i powiedziała, gdy się skłóciliśmy, gdy przegięła pałę (tym bardziej dziwna sytuacja: nie mogę jej tego zapomnieć, a jednocześnie nie jestem w stanie odpuścić i o niej zapomnieć).
A co z drugim przypadkiem, tego mojego dawnego belfra? Może się już domyślacie -zaczynam dochodzić do wniosku, że w moim przypadku będzie tak samo jak w jego. Za mocno i za długo mnie to trzyma (już ze dwa lata, a podobała mi się jeszcze jakiś dłuższy czas wcześniej, gdy się dogadywaliśmy) i też mam już swoje lata, nie jestem jakimś szczeniakiem, którego męczą jakieś mokre sny o koleżance z ławki. Za poważne to jest.
I ja sobie zdaję z tego wszystkiego sprawę. Naprawdę doskonale zdaję sobie sprawę. I mimo to, nic nie mogę, do kurwy nędzy, zrobić. To jest poza moimi możliwościami. Próbowałem. Próbuję codziennie. Zapomnieć albo znaleźć inne rozwiązanie. I nic. Mało tego. Jest coraz gorzej. Na dokładkę zdaję sobie też sprawę z tego, że mam coraz mniej czasu na tzw. ustatkowanie się, a jest to też dla mnie, tak ogólnie, istotną sprawą. I nie ma jak tego wszystkiego przeskoczyć, a czym dłużej to będzie trwało, tym te szanse właściwie spadają do zera.
Za dobrze trafiłem w jej przypadku. Nie mam pojęcia jak działa ten mechanizm, że bez chemii, jakichś zauroczeń, itp. tak się da, ale się da. Tylko, że faktycznie wtedy już na amen. I nie ma wyjścia.
No ale przecież nie pójdę się, w tej sytuacji, wzorem Brandona, oświadczyć. Najwyżej usłyszę to samo, co wtedy, gdy się pożarliśmy (albo jeszcze więcej…) i tyle. Szkoda nerwów obu stron. Zresztą, nie mam prawa jej tego „zrzucać na głowę”. Nie chciała, nie prosiła się też o to, miała prawo, była szczera (co jest jednak bardzo w tym wszystkim ważne), jest jeszcze młoda, z oczywistych powodów nie można też w takiej sytuacji w jakikolwiek sposób wymuszać decyzji czymś w rodzaju szantażu emocjonalnego (zresztą i tak fatalne by to pewnie było w skutkach; kwestia tylko czasu). Ale jak dalej żyć? Pojęcia bladego nie mam. Skok z pierwszego z brzeg dachu wprawdzie jest jakimś rozwiązaniem, ale przyznacie, że wyjątkowo gównianym. Więc sobie wegetuję. Tylko ile można w tak bezsensowny sposób? I oprócz tego wszystkiego, co z nią związane, chodzi za mną właśnie ta myśl, że skończy się tak jak w przypadku tego mojego belfra (o ile jeszcze dobrze pójdzie). Tylko co to za życie, jak człowiek jest jak pusty w środku?
Aleś przynudził.Nie przebrnąłem przez całość. I jeszcze jedno .”zaczęli się spotykać” – przedziwny,używany od jakiegoś czasu eufemizm, oznaczający czynność polegającą na wykonywaniu ruchu posuwisto – zwrotnego.
„I jeszcze jedno .”zaczęli się spotykać” – przedziwny,używany od jakiegoś czasu eufemizm, oznaczający czynność polegającą na wykonywaniu ruchu posuwisto – zwrotnego.”
To, że tobie relacje męsko-damskie ograniczają się tylko do jednego, to twój problem.
Ruchy mogą być jeszcze koliste ale baba nie bardzo to lubi..
Takie to długie, że już miałem olać, ale „Dempsey i Makepeace na tropie” sprawiło, że zmieniłem zdanie :] Jedno ci tylko napiszę – „to tylko kwestia czasu, żeby się otrząsnąć/uwolnić” zwłaszcza, że z nią nawet nie byłeś. U jednych przychodzi to szybciej, u innych wolniej, ale zawsze czas robi swoje, sprawdzone, nie jesteś żadnym wyjątkiem. Tylko nie porównuj się do tego kawalera, bo on miał ciężką traumę i całą resztę bagażu. Ty natomiast za dużo o niej myślisz. Niech twoje życie toczy się swoim torem, a od niej się odetnij. Pamiętaj, że póki ona zajmuje miejsce w twojej głowie, nie ma tam miejsca dla kogoś nowego. Daj sobie czas. Spokojna głowa…
Toteż sobie to, o tym czasie robiącym swoje itd., powtarzam. Tylko, że choć do tej pory działało -z doświadczenia- to tym razem, cholera, nie działa. I to pomimo tego, że nie widziałem jej kilkanaście miesięcy od czasu, gdy ją przypadkowo gdzieś na mieście minąłem, ani żadnego kontaktu nie mieliśmy.
Do tego czas mi ucieka. Młodszy się nie robię.
Mesiu, poznałam Cię, jak tylko wspomniałeś o MASH.
Ta… Bo tylko Mesiek jakiś serial ogląda…
Też zauważyłem, że to Mesiu postanowił napisać chujnię
Już sama długość tej chujni czy podawanie przykładów z kinematografii wiele zdradza 
„Mesiu, poznałam Cię, jak tylko wspomniałeś o MASH.”
Mało że chujnię napisał to jeszcze ją skomentował jako kobieta. Żenada poniżej dna mułu.
Tłumacze co to za mechanizm: to po prostu dobra dziewczyna była.
Mam to samo. Ale… jesteśmy parą 15 lat. Bo Ona jest „dobrą, porządną dziewczyną” – paradoks że takie to teraz wyjątki, okaz na wymarciu.
Wychodzi, że będę musiał mówić inaczej niż Boguś…
„Bo to dobra kobieta była…”
A z tym „okazem na wymarciu” to prawda niestety. Świat jest coraz większym szambem.
Ale wkurwiajacy styl pisania. Mistrzem yoda jestes ty?
Nie, ale w Legionie 501 takiego szukaj ty…
Artykułu tego nie napisałem.
Mistrz Yoda
Typie, pojebalo Cie?! Taka dluga chujnie pisac? Nikt tego nie przeczyta a kazdy za dlugosc wpisu i strate paru sekund zycia na przewijanie tego gowna wlepi Ci minusa. Jebnij sie w leb i pisz 1/10 tego co Ci wewnetrzny glos podpowiada.
1. A jak pierdolą mnie minusy, to co?
2. Nie chcesz, nie czytaj, wolny kraj.
3. A czytelnictwo faktycznie u nas leży.
Komentarz typowego przyglupa którego czytanie męczy
Dlaczego tak duzo minusow. Bardzo dobra chujnia jesli mozna to tak nazwac. Dobrze wiem co autor czuje, chcoc wnioskuje ze mam pewnie z 20 lat na karku mniej. Ale co wy mozecie wiedziec, niektorzy rodza sie dorosli a inni zostaja dziecmi na zawsze. Pozdrawim autora tekstu i powodzenia.
Pamietaj chemiku mlody, wlewaj zawsze kwas do wody
Chemiku nie trać czasu, wlewaj zawsze wodę do kwasu
Najprościej by było znaleźć sobie kogoś innego, ale sam wiem jakie to trudne. Mogę Cię tylko pocieszyć, że nie jesteś sam w kwestii wyboru życiowej wybranki (ja również charakter stawiam na pierwszym miejscu, oczywiście z umiarem). Łapka w górę za podzielenie się chujnią. Trzymaj się!
A z wiekiem znalezienie kogoś jest jeszcze trudniejsze, zwłaszcza, gdy się mieszka, gdzie wrony zawracają.
Prostą receptą na znalezienie kogos jest bycie sobą i zbytnie nie myślenie o pieniądzach i wszystkim tym co jest z nimi związane, czyli np. to jak zabezpiecze swoją rodzinę (w najlepszym przypadku). Cały czas do przodu – jak mawia klasyk, bez zbędnego oglądania się w przód i w tył, jedyna receptą na tę chorą rzeczywistość, tak w skrócie.
Ciekawa chujnia i miło było ją przeczytać rano jednak dla kogoś obeznanego w temacie wiadomym jest czemu ciebie nie chciała. Ano dlatego, że za mało cech „samca alfa” pokazałeś czyli zdecydowania, flirtu i podrywu itd. a za dużo u ciebie romantyka gdzie kobiety to odpycha bo uważają to za słabość. Ta cała emocjonalność, chemia, „miłość”, dlaczego kobiety zdecydowanie wolą dupków a nie miłych romantyków… można by napisać tutaj sporo, ale po co jak temat był wałkowany miliony razy. Sporo znajdziesz o tym w internetach czy się dowiesz od jakiegoś dobrego znajomego znającego się na rzeczy. Naprawdę chciałbym żeby ci się udało, ale realia są jakie są a tych nie sposób zmienić. Można co najwyżej zmienić siebie i tyle. Możesz jednak spróbować ją zdobyć bo w sumie co ci zostało i co ci szkodzi? Nachalność to też podryw. Ale pamiętaj, że sam podryw to jedno bo potem czekają ciebie całe lata ciągnięcia tematu a to może być trudniejsze niż zaliczenie pierwszej bramki. P.S. „Skok z pierwszego z brzeg dachu wprawdzie jest jakimś rozwiązaniem” jest rozwiązaniem i to wyjątkowo głupim rozwiązaniem. Lepiej wyciągnąć wnioski i żyć dalej będąc wzmocnionym.
Ja nie poleciałam na dupka hihihi a raczej na romantyka
I co? Nie uogólniaj, nie dla każdej kobiety idealny facet to bawidamek z kasą, są jeszcze na tym świecie kobiety,które kochają za wnętrze a nie wygląd i status materialny.
Nie rozumiem, Anonko-która-poleciała-na-romantyka. Jak facet chce ładną dziewczyne to jest to okey, a jak kobieta chce przystojnego faceta to jest to be i trzeba to krytykować, że pusta? Nie da się kochać za samo wnętrze, w jakim wy swiecie bajek zyjecie? partner musi ci się podobać, pociągać seksualnie bo inaczej jak nie ma pociągu fizycznego, pasji, seks leży i związek umiera.
„Nie da się kochać za samo wnętrze,”
I tu się mylisz. Jeśli oprzesz się na samej fascynacji i pociągu wyglądem, to to się szybko wypali. A wtedy zniknie pociąg fizyczny, pasja i seks leży. Wtedy zaś odkryjesz, że nic cię z tą osobą nie łączy. Zwykle trwa to od kilku miesięcy do kilku lat i potem jest problem i rozstania albo kiszenie się do usranej śmierci „bo dzieci i kredyt”. Chyba, że tak się cudem poskłada, że przez ten czas poznasz daną osobę na tyle, że pojawi się „fascynacja osobowością” (Tylko tu z kolei pojawia się kolejny problem -czy ta osoba, kierując się początkowo takimi kryteriami jak ty, zdoła z kolei tę fascynację pod twoim adresem odkryć. Bo jeśli nie…).
Natomiast, jeśli na starcie pociąga cię wnętrze; i często w takich przypadkach z czasem ono będzie pociągać nawet coraz bardziej, to tworzy się więź, która się praktycznie nigdy nie znudzi. A za tą więzią idzie fascynacja ogólna daną osobą (często nawet rosnąca). A ponieważ wszystko zaczyna się w mózgu, to oprócz zaspokojenia tej potrzeby bliskości emocjonalnej z tą osobą, która nas tak fascynuje, taka osoba dodatkowo jest przez nas postrzegana jako atrakcyjna.
Oczywiście jakiś poziom akceptacji wyglądu fizycznego musi być przy tym zapewniony, ale to nie jest na takiej zasadzie, że brzydka fizycznie -wg powszechnego postrzegania- osoba nie znajdzie kogoś, kto będzie chciał z nią być i to będzie chciał nie z „braku laku”, czy z wyrachowania, ale właśnie z powodu fascynacji osobowością. Do tej „mojej” tłumy nie walą, chyba można nawet powiedzieć, że zainteresowanie jest znikome (choć nie jest w sumie brzydka, ale i Miss Polonia to także nie jest). I wielu nie wie, ile traci. Ale dzieje się tak właśnie z tego powodu, że ludzie są dziś powszechnie wychowani w „modelu konsumpcyjnym”, więc priorytetem dla nich jest opakowanie -tłumacząc to w sposób podobny jak ty to robisz- dopóki (o ile w ogóle) nie zrozumieją, że to błąd. A zrozumieją, gdy przychodzi za błędy po raz któryś zapłacić. Jej atrakcyjność polega na tym, jaka jest, a dopiero dodatkiem jest wygląd. A że nie odstrasza (chyba, że wielbicieli Photoshopu, tapety i plastiku), to wszystko jest OK i za fascynacją osobowością pojawia się pociąg fizyczny. Tylko, że on nie zniknie wraz z upływem czasu, bo osobowość nadal będzie fascynować i utrzyma więź. A wtedy nawet tabun młodych modelek nic by nie wskórał. One będą się podobać fizycznie na zasadzie takiej jak podziwiasz dzieło sztuki, ale to jest już praktycznie coś w rodzaju kwestii poczucia estetyki a nie pociągu fizycznego czy rozpatrywania danej osoby w charakterze jej atrakcyjności dla nas. Popatrzysz wtedy właśnie jak na ładny obraz, ale takie modelki nie będą cię kręcić, nawet ci przez myśl nie przejdzie, żeby wyobracać taką.
Nie do końca. Muszę sprostowac. Kobiety lubią romantykow. TAK! każdy miły uczynny facet może mieć kobietę! SZOK! Ale… Jak jesteś romatykiem zanim ona się zakocha, zaangażuje emocjonalnie to albo nie wyjdzie albo zostaniesz przyjacielem. Tak więc na początku znajomości, prezentacja cech alfa (nie masz takich? O chuj… Może powinieneś popracować nad sobą?) a dopiero później, po tym jak będzie patrzeć na Ciebie i czekać żebyś w końcu ją pocałował, możesz dać upust swojej delikatnej, wrażliwej, duszy romantyka.
wyobrażacie sobie muzułmanina z podobnymi problemami? on ma 4 laski po 22 dzieci z nimi i zastanawia się tylko jak tu wymordować niewiernych, a ten płacze, bo go jakaś dupa nie chce, do której on nawet mięty nie czuł.
Zajebisty komentarz
pozdröwka gosciu
To się nazywa GRAFOMANIA, kurwa!
Też mam gramofon w domu, czy cierpię na gramofonię?
„Też mam gramofon w domu, czy cierpię na gramofonię?”
Tylko jeśli obgryzasz płyty.
1000 stron. Nie czytam.
Rób masę.
I doktorat?
Koniecznie honoris KAŁsa
Nie życzę nikomu takiej chujni, bo chujowa po stokroć i niestety doświadczona. Też żem chujowy, ale co myślę – opiszę w w dwóch zdaniach. Wegetacja nie wchodzi w grę, bo jeśli za chwilę los się odmieni, a ona spyta „co tam porabiałeś?”, to co odpowiesz? Wegetowałem?
To przeca chujnia, kalibru ciężkiego. Pracuj nad sobą, działaj, zarabiaj, poznawaj ludzi, bo nie wiadomo, które z doświadczeń podsunie pomysł i sprawie pomoże. Układaj plan działania i bądź gotowy na diametralną zmianę swojej sytuacji. I napraw Wasze nadpsute relacje, ona musi wiedzieć, że może na Ciebie liczyć, zawsze, a potem… cierpliwości. Postawa pożądana to wielki, środkowy palec z nieobciętym paznokciem skierowany ku rozpaczy, smutkowi i ogólnie reszcie zgniłego świata, bo chujnia ta niesprawiedliwa jest wielce i nikt, absolutnie nikt na nią nie zasługuje. Postępy mile czytane, bo może to właśnie Ty rozwiążesz dla współchujowiczów ich (naszą) chujnię.
Nie da rady.
Nie da rady „niewegetować”, bo ja to wszystko, o czym piszesz („pracuj nad sobą, działaj, zarabiaj” itd.) robię, ale nie mam do tego wszystkiego najmniejszej motywacji. Więc się zmuszam do najdrobniejszej rzeczy i często to, do czego się akurat przymuszam, rzucam w cholerę, bo po prostu nie widzę w tym żadnego sensu. I wtedy przypomina mi się tekst z „DS9: You’re cordially invited…” -„How hollow is the sound of victory without someone to share it with.”. I codziennie, na każdym kroku, się przekonuję o prawdziwości tego zdania. Byłem ostatnio parę dni u przyjaciół, których nie widziałem niemal rok i normalnie to bym się nie mógł doczekać, a tym razem było mi praktycznie obojętne czy tam z nimi jestem, czy nie -nie potrafiłem się tym cieszyć.
Także czarna dupa.
Naprawić relacji też się nie da (A ona nie spyta. Nie gadamy ze sobą. Zresztą dłuższy czas przed tym jak się pokłóciliśmy, już sprawiała wrażenie, jakby ją nie interesowała żadna rozmowa. Robiła wszystko, by unikać lub odepchnąć.), bo one nie są nadpsute, one właściwie są całkowicie zniszczone. A za to jak postąpiła i się zachowywała, to, tak na logikę, należy ten środkowy palec jej pokazać a nie cokolwiek naprawiać. Więc tym bardziej nie ma jak. Zresztą ona najwyraźniej nie chciała i nie chce, ja z kolei nie widzę możliwości, bo po prostu nie zapomnę (zaufanie to podstawa, a jak je mieć w takiej sytuacji -po głowie zawsze, a przynajmniej długo, będzie chodzić myśl, że jest tego jakiś ukryty powód, że tak nagle jest zwrot o 180 stopni), i koło się zamyka. A do tego to jest prawda, że próby podchodzenia do kobiety jak do człowieka skutkują postrzeganiem faceta jako „ciepłych kluch”, tym samym skutek jest wtedy odwrotny do zamierzonego. Zmądrzeje z wiekiem, tyle, że to już będzie za późno.
A jednocześnie, jak w jakiejś pieprzonej telenoweli, odpuścić nie mogę. Niby przerabiałem takie rzeczy, ale tym razem jest inaczej.
Wiesz, jak to jest, że czasem sobie wyobrażamy, co będzie za x czasu, jak będziemy żyli (i dotyczy to dowolnego aspektu życia). Ja od pewnego czasu mam czarną dziurę, gdy próbuję. Nie jestem w stanie pomyśleć, zwizualizować sobie tego, co będę robił za ten x czasu, a do tej pory, do której się pożarliśmy, problemów z tym nie miałem. Wegetuję. Nawet mi się nic obejrzeć nie chce, choć to żaden wysiłek usiąść na dupie i patrzeć w ekran, bo się nie ma tym z kim dzielić. Z nudów gram w jakąś internetową niemal bezmyślną gierkę, bo ile można się ścianie przyglądać, i nawet na tym nie potrafię się skupić.
Poznanie kogokolwiek na jej miejsce byłoby rozwiązaniem, gdyby nie to, że trudno o to, żeby trafić na kogoś, kto by na tyle był w stanie zaprzątnąć myśli i stał się tak ważny. Tu sam, pociąg fizyczny, atrakcyjność, nie wystarczy, a rozmaite przejścia dodatkowo sprawę utrudniają bo się z większą rezerwą do innych podchodzi. Podobnie jak wiek i kupa innych czynników. Rachunek prawdopodobieństwa wygląda więc marnie.
Na jakiekolwiek postępy więc się nie zanosi. „Kobayashi Maru Test” -wszystkie rozwiązania są złe i i tak dostanie się wpierdol.
Hmmm Jesli to zaiste Mesio ,a rzeczywiscie styl na to poniekąd wskazuje, to takiej chujni sie po nim nie spodziewalem. Troche szczeniacka. Wiele ludzi ma takiego trupka w szafie, ale tak szat nie rozdziera.
Historia o Dempsey i Makepeace cz jak to sie tam pisalo zaiste przednia.
Chujnia jakby podobna do mojej, a jednak nie podobna. Też miałem ten problem że zakochałem się w kobiecie, nie potrafiłem bez niej żyć, a ona mnie zostawiła. I byłem załatwiony przez dłuższy czas, praktycznie wegetowałem. Tylko ja byłem z tą kobietą blisko, a po 2 miesiącach sama się odezwała i znów jesteśmy razem, kocham ją i mam nadzieje że ona mnie też. U ciebie, jeśli przez 2 lata ona nie podziałała nic w kierunku tego żebyście spróbowali jeszcze raz, to ja nie widzę szans na to żeby coś z tego było, niestety. Ale próbuj, nic nie stracisz, a za kilka lat będziesz sobie robił wyrzuty że nic nie zrobiłeś, a może nóż widelec coś się w niej obudzi, nigdy nie mów nigdy.
nuuuudy… i pisz krócej komu by się chciało czytać taki elaborat?
Jak nie przeszło po roku to przejdzie po kilku latach ale przejdzie – może wierzyć staremu specjaliscie. Pokazałeś ze ci za bardzo alezy – ot i masz.
A pierdolisz waćpan. weź się za robote to ci przejdzie. A tego ożenku to ty chyba nie rozumiesz z tego swojego poziomu męczeństwa. Ożeń się z bedziesz miał kurwa dość po roku skrzeczącej baby a nie jakies pierdolenie, że są ze sobą do dziś..
Ty tak na poważnie? Pewnie nie widzisz jak to wygląda z boku. Piszesz jaki to doświadczony nie jesteś, jak się na życiu znasz, próbujesz oczywistą rzecz zamaskować długim wywodem, przedstawić wszystko w bardziej zdystansowany sposób, racjonalizujesz, kombinujesz……człowieku, sprawa jest prosta. Byłeś dziesięć lat starszy, kiedy ona kończyła liceum – ja wiem, że apetyczne są takie małolatki, ale one powinny się prowadzać z chłopaczkami (podkreślam: chłopaczkami) w jej wieku i odkrywać co to jest miłość. Ja bym się czuł jak jakiś stary deprawator, który wyciąga łapy po coś, co już nie jest dla niego. Poziom umysłowy już jakby nie ten, przecież to dziecko prawie, nawet jeśli inteligentne. Chemii do ciebie nie poczuła, bo widocznie nie wyglądasz jak Brad Pitt, a wtedy zostaje tylko jakiś dziwny gość o dychę starszy i cała sprawa staje się jakaś wykręcona. Zakochałeś się(powiedz to wprost tchórzu, to nie boli) w młodej dziewczynie, która nie jest dla ciebie i się męczysz. Niby taki jesteś ograny, a nie wiesz, że wszystko przechodzi, tylko pic polega na tym, że w momencie kiedy trwa, to wydaje się, że akurat to nie przejdzie. Ja się nawet z ciebie nie śmieję (no może tak dobrodusznie), bo wiem jak to jest. Będziesz się jeszcze sam z tego śmiał i dziwił jak daleko odjechałeś od rzeczywistości. Czegoś cię to nauczy.
„ale one powinny się prowadzać z chłopaczkami (podkreślam: chłopaczkami) w jej wieku i odkrywać co to jest miłość.”
No i wiele odkrywa. A potem jest w domach koszmar, bo małolatom chemia uderzyła do łbów, a gdy opadła, to było niemiłe przebudzenie. Skutki tego są różne. Od naprawdę tragicznych po późniejsze ogłoszenia lasek, że szukają dobrego tatusia dla dzieci, bo już się najadły rówieśników i tego odkrywania… Naprawdę uważasz, że to jest tak lepsze od związku z różnicą wieku? Zwłaszcza, że starsza z osób, zwłaszcza jeśli jest poukładana, ma doświadczenie, które może pozwolić uniknąć (lub przetrwać) wielu kryzysów przez które mogłoby się wszystko rozpaść.
„Ja bym się czuł jak jakiś stary deprawator, który wyciąga łapy po coś, co już nie jest dla niego”
Toteż z początku też to mi zgrzytało i ze dwa lata mi zeszło, zanim w końcu pomyślałem sobie, że jeśli rzeczywiście poznamy się lepiej i okaże się, że coś z tego będzie, to metryka jest tutaj ostatnim problemem do przejmowania się. Po pierwsze, wbrew pozorom, 10 lat to jeszcze nie jest taka wielka przepaść jak się wydaje. Jest całkowicie możliwe -choć oczywiście im większa różnica, tym prawdopodobieństwo tego mniejsze- by ludzie dogadywali się przy nawet znacznie większej różnicy wieku. Po drugie to jest jeszcze na tyle mała różnica, że zważywszy na długość ludzkiego życia, ludzie zdążą się nawet ze sobą zestarzeć (a często to starsza osoba młodszą przeżyje) i fizycznie nie ma żadnych przeciwwskazań. Zwłaszcza, że to na ogół małolatom wydaje się, że 10 lat to taka ogromna przepaść. No jest taka pomiędzy 5 latkiem a 15 latkiem, ale wraz z upływem czasu, przepaść mentalna się zmniejsza nawet zanika całkowicie.
będzie mieć niemal 80) to już jest zaawansowany wiek, przy którym szanse jej śmierci były również spore i mogło nawet wyjść na to, że to on ją by przeżył. Patrząc z tej perspektywy, jakie znaczenie ma te w ich przypadku prawie 20 lat różnicy? Przeżyli ze sobą praktycznie całe życie.
No i popatrz na to z tej strony. Gdybyś spotkał dziewczynę, od której dzieliłoby cię rok czy dwa powyżej twoich ustalonych widełek różnicy wieku, a na której naprawdę by ci zależało, to nie machnąłbyś na te dwa lata różnicy więcej? Jakie to ma wtedy tak naprawdę znaczenie czy jest to 8 lat czy 10, 7 lat czy 9? Rozejrzyj się i przyjrzyj, ile jest -i było na przestrzeni wieków- związków ze sporą różnicą wieku (mi się też kiedyś wydawało, że to niewielki odsetek, dopóki nie znalazłem się w takiej sytuacji i nie zacząłem na to zwracać z uwagi, żeby zobaczyć czy mi tak odbiło, czy jednak nie, bo się to częściej zdarza niż się wydawało). Tymczasem niewielki odsetek to jest związków z różnicą wieku rzędu 15, 20 i więcej lat. Tych w okolicach 10 lat jest cała kupa. Ostatni taki przypadek, na jaki się natknąłem. Witold Pyrkosz. Był starszy od swojej żony o 19 lat. On miał 36 (i rozwód za sobą), gdy się poznali, ona miała 17. Nieletnia jeszcze była (ta moja była formalnie pełnoletnia ;)). I przeżyli ze sobą znacznie dłuższy czas niż wiele milionów par. Pyrkosz się przekręcił mając 90 lat. Czyli jego żona przekroczyła 70-tkę (jak ja będę mieć 90 lat, to „ta moja”
I jeszcze jedno. Czym innym jest sytuacja, gdy ktoś starszy chce sobie po prostu poużywać na małolacie, a czym innym, gdy ma poukładane we łbie i nie ma zamiaru jej wykorzystać.
„Zakochałeś się(powiedz to wprost tchórzu, to nie boli) w młodej dziewczynie,”
Toż przecież nie przeczyłem i nie przeczę,
tylko mówię, że to się jakoś dziwnie stało, bo nie było chemii (nie tylko z jej strony, z mojej także).
„Niby taki jesteś ograny, a nie wiesz, że wszystko przechodzi, tylko pic polega na tym, że w momencie kiedy trwa, to wydaje się, że akurat to nie przejdzie.”
No właśnie dlatego, że „jestem ograny”, to wiem, że dawno temu powinno przejść. I to stąd, a nie z jakichś „rozpaczy i użalania się nad sobą”, wygląda na to, że nie przejdzie, tylko jest coraz gorzej. To jest wręcz nienormalne.
A może faktycznie jest tak, że raz na ileś tam przypadków trafiają się takie, że trafia się na kogoś takiego, kto nigdy nie przechodzi -że jakoś jest to głębsze niż standardowe tego typu relacje?
Chłopie (do autora), baba nie tylko potrzebuje poety (deklamatora wierszy ), romantyka itp., a właściwie te cechy to ew. na początku związku,…
– w pierwszym rzędzie baba potrzebuje ZDROWEGO, SILNEGO I PEWNEGO OJCA SWOJEGO POTOMSTWA…!
Natura, to natura i niezależnie od tego co baba mówi, to podświadomie szuka MężCZYZNY…
– a z przykrością muszę stwierdzić, że Ty jesteś jakiś, taki….